[Twój ból się nie liczy]
Szum ulicy dobiegał zza okna. Dom
stał u zbiegu głównych ulic nie dość dużego miasta. Przejeżdżały tędy
samochody osobowe i większe ciężarówki. Co jakiś czas było słychać w mieszkaniu
charakterystyczny dźwięk tramwaju biorącego zakręt. Zegar z kukułką tykał z
równą mocą, głośno. W tej głębokiej ciszy zimnego mieszkania nawet ruch ręką
gładzący materiał spodni wydawał dźwięki słyszalne dla ludzkiego ucha. Minęła
czternasta. Najwyższy czas otrzepać rzęsy z rosy i stawić czoło popołudniowym
wyzwaniom. Choć nogi zdały się ważyć tonę, a wola życia zgubiła się gdzieś na
szpitalnych schodach, wstała. Wsunęła krzesło na miejsce. Oparła ręce o blat
stołu i wyprostowała się jak struna, nabierając powietrze głęboko w płuca.
Patrzyła jeszcze przez chwilę w przestrzeń przed sobą. Nie dostrzegała niczego
poza jasną plamą okna. Zastygła. Dopiero zegar wyrwał ją z tego stanu.
Wyostrzyła wzrok. Spojrzała na żółtą kartkę papieru z zapisanymi rzeczami,
które miała do zrobienia. Nie byłaby w stanie prowadzić dalej domu,
zapomniałaby o połowie rzeczy, jeśli nie zapisałaby sobie w punktach wizyty w
aptece, warzywniaku, przedszkolu, bibliotece, szkole, nastawienia pralki,
wykonania telefonu do matki. Schowała kartkę do kieszeni. Poszła do łazienki
umyć ręce. Znowu sprawdziła, czy ma ze sobą kartkę. Wzięła torebkę. Sprawdziła, w
której kieszeni jest kartka. Sięgnęła po telefon i klucze. Dotknęła palcami
kartki w kieszeni. Wsunęła stopy w pantofle i wyszła z mieszkania.
***
Szła chodnikiem wyłożonym nierównymi
płytami, które jeszcze pamiętały jej buciki w rozmiarze 22. Omiatała wzrokiem
rząd niewysokich jarzębin, wyglądając wśród nich sylwetek wróbli. Niestety
ptaków o tej godzinie tam nie było. Szła za późno.
- Irka! Cześć, co za przypadek
spotkać cię po tylu latach. – usłyszała, upadając twarzą na ciepłą, wełnianą
połę marynarki. Podniosła oczy, chcąc zobaczyć, w czyich nagle znalazła się
ramionach, ale zupełnie nie spieszyła się, by z nich uciekać.
- Cześć, – uśmiechnęła się blado.
To był Adam. Jej kolega z podstawówki, z którym próbowali przez moment być parą
w 7 klasie, ale nic z tego im nie wyszło. – dobrze, że mnie złapałeś. – Zrobiła
krok w tył, uwalniając się z objęć i żałując jednocześnie opuszczenia tak
miłego schronienia. – Dzisiaj jestem jakaś nieprzytomna.
- Bardzo mi przykro. Na szczęście
melduję się na ratunek. Od dzisiaj, jestem twoim aniołem-stróżem, masz
szczęście.
- Faktycznie mam. – To mówiąc,
zaczęła delikatnie wymijać Adama i przyspieszając kroku, szła dalej tyłem. –
Spieszę się, muszę lecieć. Pa. – Rzuciła spiesznie na pożegnanie.
- Może pozwolisz, abym nie wypadł z
roli i poszedł dalej z tobą? – Krzyknął za nią, stojąc w miejscu.
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie.
Może innym razem! – Odpowiedziała, po czym odwróciła się zawstydzona przed
własnymi myślami. Schyliła nisko głowę, by nawet chmury nie dostrzegły jej
rumieńca i puściła się pędem do przodu.
***
Znowu było po czternastej. To był
jeden z tych najgorszych dni, jakie mogą się przytrafić. Trzeba w końcu wstać i
umyć zęby, pójść pod prysznic i wejść w rolę uśmiechniętej żony oraz matki.
Ułożyć fryzurę, włożyć uprasowaną bluzkę i nikt się nie zorientuje, że twoja
dusza leży na dnie dogasającego paleniska. To już nawet nie są rozsypane
puzzle. Spróbuj ułożyć kartkę z drobinek rozsypanego popiołu… Potrafisz?
***
- Pani Ireno, bardzo mi przykro,
ale ma Pani złe wyniki. Niestety leczenie nie przynosi efektów, na jakie
liczyliśmy. Musimy zmienić strategię, a Pani musi być silna. Teraz przy Pani
powinna być rodzina, najbliżsi. Proszę się nie poddawać.
***
- Nie płacz Irka, przecież jestem z
tobą, obiecałem… Nie płacz, proszę… albo płacz, moja marynarka jest cała twoja…
Kocham cię…
- Adam… nie mów tak…
- Ale to prawda…
***
- Jesteś taka piękna! Uwielbiam
patrzeć, jak słońce błyszczy w twoich oczach. W ogóle uwielbiam twoje oczy, są
takie zielone. Nikt nie ma takich zielonych oczu! I ten nosek… uwielbiam twój
maleńki nosek. A teraz będę całował twoje piegi. Wszystkie. Nie pominę ani
jednego. Jeden, dwa…
***
Szum ulicy dobiegał zza okna. Przez
jasną plamę okna Bóg spoglądał w zielone oczy wyprostowanej jak struna kobiety.
Tramwaj cierpiał na zakręcie. Niczym ona. Obok na komodzie szalał telefon,
wyświetlając „Adam”. Nie odebrała. Wybrała ustawienia szczegółowe i dla numeru
przypisała brak dźwięku. Zabiła właśnie w sobie jedyną iskierkę życia, którą
dostrzegała na jałowej pustyni. Pragnęła dla siebie nieistnienia. Istnienie
bowiem sprawiało jej już tyle bólu, że chciała umrzeć. W tej chwili chciała skoczyć
z balkonu, ale myśl o dzieciach przykuwała ją do podłogi. Choć cierpiała jak
przypalana ogniem, postanowiła nigdy więcej nie odebrać tego połączenia. Ryczący
w sercu smok płakał nad utraconymi skrzydłami.
Było już po piętnastej. Nawet łez
jej zabrakło. Poszła do łazienki obejrzeć obeschnięte policzki i oczy. Napiła
się wody z kranu. Przetrenowała kilka uśmiechów do lustra. Powiedziała do
siebie „Cześć, co słychać”. Chrząknęła. To zawsze pomaga, aby poprawiła się
barwa głosu na bardziej pogodną. Wróciła się po telefon. Na klawiaturze
wcisnęła teraz dwójkę.
- Paweł? O której dziś planujesz
wyjść z pracy? Aaa… Nie, nic się nie stało… A wiesz, tak pytam, bo chciałabym,
byś może dziś wrócił troszkę wcześniej. Możesz? Tak? To super... Do
zobaczenia...
Warszawa,
2015-10-20
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz