środa, 9 marca 2016

Mój debiut literacki - 9.03.2016 chyba powinnam zapamiętać tę datę ;)

 [Twój ból się nie liczy]

Szum ulicy dobiegał zza okna. Dom stał u zbiegu głównych ulic nie dość dużego miasta. Przejeżdżały tędy samochody osobowe i większe ciężarówki. Co jakiś czas było słychać w mieszkaniu charakterystyczny dźwięk tramwaju biorącego zakręt. Zegar z kukułką tykał z równą mocą, głośno. W tej głębokiej ciszy zimnego mieszkania nawet ruch ręką gładzący materiał spodni wydawał dźwięki słyszalne dla ludzkiego ucha. Minęła czternasta. Najwyższy czas otrzepać rzęsy z rosy i stawić czoło popołudniowym wyzwaniom. Choć nogi zdały się ważyć tonę, a wola życia zgubiła się gdzieś na szpitalnych schodach, wstała. Wsunęła krzesło na miejsce. Oparła ręce o blat stołu i wyprostowała się jak struna, nabierając powietrze głęboko w płuca. Patrzyła jeszcze przez chwilę w przestrzeń przed sobą. Nie dostrzegała niczego poza jasną plamą okna. Zastygła. Dopiero zegar wyrwał ją z tego stanu. Wyostrzyła wzrok. Spojrzała na żółtą kartkę papieru z zapisanymi rzeczami, które miała do zrobienia. Nie byłaby w stanie prowadzić dalej domu, zapomniałaby o połowie rzeczy, jeśli nie zapisałaby sobie w punktach wizyty w aptece, warzywniaku, przedszkolu, bibliotece, szkole, nastawienia pralki, wykonania telefonu do matki. Schowała kartkę do kieszeni. Poszła do łazienki umyć ręce. Znowu sprawdziła, czy ma ze sobą kartkę. Wzięła torebkę. Sprawdziła, w której kieszeni jest kartka. Sięgnęła po telefon i klucze. Dotknęła palcami kartki w kieszeni. Wsunęła stopy w pantofle i wyszła z mieszkania.

***

Szła chodnikiem wyłożonym nierównymi płytami, które jeszcze pamiętały jej buciki w rozmiarze 22. Omiatała wzrokiem rząd niewysokich jarzębin, wyglądając wśród nich sylwetek wróbli. Niestety ptaków o tej godzinie tam nie było. Szła za późno.
- Irka! Cześć, co za przypadek spotkać cię po tylu latach. – usłyszała, upadając twarzą na ciepłą, wełnianą połę marynarki. Podniosła oczy, chcąc zobaczyć, w czyich nagle znalazła się ramionach, ale zupełnie nie spieszyła się, by z nich uciekać.
- Cześć, – uśmiechnęła się blado. To był Adam. Jej kolega z podstawówki, z którym próbowali przez moment być parą w 7 klasie, ale nic z tego im nie wyszło. – dobrze, że mnie złapałeś. – Zrobiła krok w tył, uwalniając się z objęć i żałując jednocześnie opuszczenia tak miłego schronienia. – Dzisiaj jestem jakaś nieprzytomna.
- Bardzo mi przykro. Na szczęście melduję się na ratunek. Od dzisiaj, jestem twoim aniołem-stróżem, masz szczęście.
- Faktycznie mam. – To mówiąc, zaczęła delikatnie wymijać Adama i przyspieszając kroku, szła dalej tyłem. – Spieszę się, muszę lecieć. Pa. – Rzuciła spiesznie na pożegnanie.
- Może pozwolisz, abym nie wypadł z roli i poszedł dalej z tobą? – Krzyknął za nią, stojąc w miejscu.
- Nie, dziękuję. Poradzę sobie. Może innym razem! – Odpowiedziała, po czym odwróciła się zawstydzona przed własnymi myślami. Schyliła nisko głowę, by nawet chmury nie dostrzegły jej rumieńca i puściła się pędem do przodu.

***

Znowu było po czternastej. To był jeden z tych najgorszych dni, jakie mogą się przytrafić. Trzeba w końcu wstać i umyć zęby, pójść pod prysznic i wejść w rolę uśmiechniętej żony oraz matki. Ułożyć fryzurę, włożyć uprasowaną bluzkę i nikt się nie zorientuje, że twoja dusza leży na dnie dogasającego paleniska. To już nawet nie są rozsypane puzzle. Spróbuj ułożyć kartkę z drobinek rozsypanego popiołu… Potrafisz?

***

- Pani Ireno, bardzo mi przykro, ale ma Pani złe wyniki. Niestety leczenie nie przynosi efektów, na jakie liczyliśmy. Musimy zmienić strategię, a Pani musi być silna. Teraz przy Pani powinna być rodzina, najbliżsi. Proszę się nie poddawać.

***

- Nie płacz Irka, przecież jestem z tobą, obiecałem… Nie płacz, proszę… albo płacz, moja marynarka jest cała twoja… Kocham cię…
- Adam… nie mów tak…
- Ale to prawda…

***

- Jesteś taka piękna! Uwielbiam patrzeć, jak słońce błyszczy w twoich oczach. W ogóle uwielbiam twoje oczy, są takie zielone. Nikt nie ma takich zielonych oczu! I ten nosek… uwielbiam twój maleńki nosek. A teraz będę całował twoje piegi. Wszystkie. Nie pominę ani jednego. Jeden, dwa…

***

Szum ulicy dobiegał zza okna. Przez jasną plamę okna Bóg spoglądał w zielone oczy wyprostowanej jak struna kobiety. Tramwaj cierpiał na zakręcie. Niczym ona. Obok na komodzie szalał telefon, wyświetlając „Adam”. Nie odebrała. Wybrała ustawienia szczegółowe i dla numeru przypisała brak dźwięku. Zabiła właśnie w sobie jedyną iskierkę życia, którą dostrzegała na jałowej pustyni. Pragnęła dla siebie nieistnienia. Istnienie bowiem sprawiało jej już tyle bólu, że chciała umrzeć. W tej chwili chciała skoczyć z balkonu, ale myśl o dzieciach przykuwała ją do podłogi. Choć cierpiała jak przypalana ogniem, postanowiła nigdy więcej nie odebrać tego połączenia. Ryczący w sercu smok płakał nad utraconymi skrzydłami.
Było już po piętnastej. Nawet łez jej zabrakło. Poszła do łazienki obejrzeć obeschnięte policzki i oczy. Napiła się wody z kranu. Przetrenowała kilka uśmiechów do lustra. Powiedziała do siebie „Cześć, co słychać”. Chrząknęła. To zawsze pomaga, aby poprawiła się barwa głosu na bardziej pogodną. Wróciła się po telefon. Na klawiaturze wcisnęła teraz dwójkę.  
- Paweł? O której dziś planujesz wyjść z pracy? Aaa… Nie, nic się nie stało… A wiesz, tak pytam, bo chciałabym, byś może dziś wrócił troszkę wcześniej. Możesz? Tak? To super... Do zobaczenia...

Warszawa, 2015-10-20

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright© 2016 Moc Kobiet. Zabrania się zmieniać, kopiować i wykorzystywać bez pisemnej zgody autorki.